Prasa o nas

Zapiski fana japońskiej muzyki rockowej

  • Napisane przez  Marcin Kołodziejczyk, fot. Stanisław Ciok

W środę dzieci z przemyskich szkół na zajęciach pracą-technika wycinają japońskie chorągiewki. Zamierzają nimi potrząsać podczas występu pana Kazufumiego Miyazawy w Hali Sportowej. Zwłaszcza energicznie należy potrząsać widząc zwrócone w swoją stronę oko kamery telewizyjnej. Dosłownie ma być wicher w lesie chorągiewek, aby artysta poczuł ciepłe przyjęcie. Pani wyjaśnia dzieciom, że czerwone kółko na fladze Japonii oznacza słońce nad ich pięknym krajem. A w Przemyślu zimno i wszyscy mają mokre od śniegu nogawki.

W środę, w nocy, do najlepszego hotelu w Przemyślu przybywa Kazufumi Miyazawa, legenda i wielki wizjoner japońskiej muzyki rockowej. Przywozi ze sobą dziewięcioro wirtuozów z Tokio, Rio de Janeiro i Hawany oraz kilkunastu techników. Nie cierpią na jetlag (zaburzenia psychofizyczne wynikające z przekroczenia kilku stref czasowych), bo grali już w Paryżu i Sofii. Wyciągają laptopy i piszą do bliskich e-maile, że być może jutro zobaczą śnieżne niedźwiedzie.

Wyśpią się, a potem pojadą sobie w góry. Dzięki uprzejmości Straży Granicznej, która udostępnia autokar. A przede wszystkim dzięki mgr Idze Dżochowskiej, która od roku, jednoosobowo, prowadzi Centrum Kultury Japońskiej. I jest przekonana, że wcześniej czy później jej praca, podyktowana ogromną pasją do Kraju Kwitnącej Wiśni, spowoduje, że mieszkańcy Przemyśla uwierzą, iż w Polsce można stworzyć małą drugą Japonię. Podobnie jak Miyazawa w Tokio, Iga-san jest znaną wizjonerką w Przemyślu.

Mając kilka lat Iga-san przeczytała japońską bajkę o dziewczynce, która zbyt wolno sadziła ryż. Bajka wyciskała łzy, bo tatuś dziewczynki - ryżowy rolnik - darł się i bił ją. Potem Iga-san zbierała pocztówki z Japonią. Wreszcie pojechała tam i urzekła ją kultura osobista Japończyków. Bywała w domach u artystów. Przyjmowała kawę z rąk maleńkich domowych robotów, które dzięki elektronicznym sensorom były wierniejsze niż psy. Kupiła kimono i zawarła interesujące znajomości. Animowała w Przemyślu imprezę Letni Powiew Japonii. Rok temu na otwarciu centrum w Przemyślu był ambasador Masaaki Ono. Zapewnił, że placówka ma wielkie znaczenie jako przyczółek kultury japońskiej na rubieżach Unii Europejskiej. Trzeba tylko wybadać, jakie konkretnie dziedziny kultury japońskiej interesują mieszkańców Polski. Iga-san sądzi, że mieszkańców Przemyśla interesuje występ zespołu Miyazawy.

W czwartek w przemyskiej jednostce Straży Granicznej trwa typowanie żołnierzy zaciągu zasadniczego na koncert Miyazawy w Hali Sportowej. Ochotników jest wielu. Każdy woli siedzieć w ciepłej hali i patrzeć na dziewczyny, niż trolić na rejonach. Czyli pełnić służbę patrolową w nieprzyjaznych zimowych okolicznościach. Jednak zgłoszenie się na ochotnika nie wystarcza. Decyduje kultura poszczególnego żołnierza. Należy: a) wykonać prace porządkowe przy zabezpieczeniu podłogi Hali Sportowej; b) udać się na koncert muzyczny i uczciwie wypełnić rozdaną przez organizatorów ankietę zakreślając opcję: "Bardzo mi się podobało"; c) na polecenie przełożonego opuścić salę po wysłuchaniu części artystycznej. I bez głupich uwag!

Kazufumi Miyazawa ma 39 lat i mieszka z rodziną w Tokio. Skończył wydział biznesu na tamtejszym uniwersytecie, ale nigdy nie pracował w żadnej firmie. Jako student dorabiał kucharzeniem w barach. Potem założył zespół The Boom. Grali na ulicy za pieniądze wrzucane do futerału od gitary. Kazufumi odkrył, że japoński dobrze nadaje się do skandowania, więc grali ska - szybkie, rytmiczne reggae. Na ulicy znalazł ich menedżer wielkiej firmy fonograficznej. Do dzisiaj The Boom wydali 10 płyt. Ich przebój "Shima Uta" ma kilka wersji językowych. Jest hymnem reprezentacji piłki nożnej Brazylii. I pieśnią japońskich szalikowców Ultras Nippon. Ale Miyazawa ma swoją wizję muzyki. Muzyka powinna być jak mutant z kreskówki manga. Albo zabawka transformer, która raz jest pogodnym pajacykiem, a potem strzelającą plastikowymi nabojami mechagodzillą. Mówi, że muzyka nie ma granic, przyszłości i przeszłości. Miyazawa idzie drogą rozwoju wytyczoną przez swych mistrzów - Stinga, Lennona i Marleya. Rock nagle przechodzi w jazz, reggae, funky albo w ludową piosenkę z Okinawy.

Miyazawa jest w Polsce drugi raz. Historia Polski przypomina mu japońską wyspę Okinawę. Obie bardzo cierpiały w czasie wojny. Miyazawa promuje w Przemyślu swą nową płytę, którą nagrywał w studiach Tokio, Rio, Nowego Jorku i Londynu.

W czwartek Straż Graniczna podstawia pod najlepszy hotel w Przemyślu Autosana. Po japońsku Autosan oznacza Pan Auto. Kapitan Straży daje każdemu z muzyków znaczek z napisem Straż Graniczna i jadą na rynek. Pod Centrum Kultury Japońskiej leżą zwały śniegu. Kto wysiada z autokaru, zapada się po kolana. Z zaciekawieniem obserwują to wsparci o śniegowe szufle pracownicy oczyszczania miasta. Nie podjęli jeszcze decyzji, który aspekt kultury japońskiej interesuje ich w szczególności.

W Centrum córka Igi Dżochowskiej wykonuje piękną japońską pieśń na cześć gości. Na ulicy sprzątacze gapią się przez szyby paląc papierosy. Kapitan-san niepokoi się, ile to jeszcze może potrwać, bo w Hermanowicach czeka pokaz patrolowania granicy z Ukrainą. A potem pokaz bazy oraz sprzętu w Huwnikach. Kapitan opowiada, że organizował kiedyś przegląd wojskowych form scenicznych. Wie, jak dalece poza czasem potrafią być niektórzy artyści.

Wreszcie Autosan z wycieczką odjeżdża z rynku. Sprzątacze z wolna biorą się za odśnieżanie, bo ktoś wyjrzał z okna urzędu miasta. Albo tylko ruszają się, żeby nie dopuścić do wychłodzenia ciał. Na granicy bieli na horyzoncie wyłania się na zawołanie skuter terenowy marki Honda z dwoma uśmiechniętymi żołnierzami. Motocykle tej marki stoją w garażu stanicv w Huwnikach. Świadczy to dobitnie, że mamy czym bronić wschodnich granic Unii przed uchodźcami. Zamiast udawać zainteresowanie - kiwając głowami i mówiąc aha, jak Europejczycy-Japończycy robią zdjęcia. Wystarczy pstryk i rozmówca ma pewność, że jest słuchany. To sposób bezmimicznego wyrażania zainteresowania. Kapitan rozdaje foldery z sugestywnie sfotografowaną bronią palną. Jest czym strzelać - mówi. Ma na myśli ochronę granic. To wy jesteście w Unii? - grzecznie pytają Japończycy.

Dziadek Fernanda Moury wyjechał do Brazylii po I wojnie właśnie z okolic Przemyśla z jedną tekturową walizką. Jego wnuk jest słynnym na cały kraj pianistą jazzowym. Wydaje solowe płyty. Jest na tyle znany, że nawet dilerzy z faweli w Rio odmawiają mu, jeśli wiedzą, że następnego dnia ma koncert. Przyjdź jutro, Fernando - mówią. Fernando gra w grupie Miyazawy. Podziwia szefa za umiejętność słuchania, nie tylko muzyki, ale też ludzi. Miyazawa-san jest uśmiechnięty, grzeczny i trochę skryty, jak na gwiazdora przystało. Potrafi przylecieć do Rio z drugiego końca świata, żeby zagrać trzy kawałki na płycie Fernanda. Brazylijczycy, w odróżnieniu od Japończyków, gadają cały czas. Fernando gada z Marcosem Suzano, kumplem z Rio, perkusistą. Miyazawa zobaczył Marcosa w akcji na trasie po Japonii, od razu go zaangażował. Marcos siedzi na scenie obstawiony małymi skrzyneczkami z elektroniką, wygląda jak szewc w warsztacie. Fernando i Marcos nie mówią po japońsku. Podczas pierwszych koncertów z Miyazawą darli się po angielsku do bębniarza Genty, żeby im zaznaczał zmianę rytmów. Genta kiwał głową, uśmiechał się jak Budda i zaznaczał perfekcyjnie. Potem okazało się, że nie zna nawet słowa po angielsku. Muzyka to język - mówi Marcos. Miyazawą zawiadomił ich o europejskiej trasie 8 miesięcy temu. Musieli zgrać loty z Rio i Tokio, aby spotkać się w Paryżu i przyjechać do Przemyśla. Marcos akurat skończył swoje nagrania do płyty Stinga.

W czwartek zachodzi potrzeba, aby dzieci z przemyskich szkół dorobiły jeszcze transparenty z napisami "Witamy Cię Kazufumi" i "Szkoła podstawowa pozdrawia Miyazawę". Japońskie chorągiewki są maleńkie i istnieje ryzyko, że artysta ich ze sceny nie zauważy. Ani kamera telewizyjna. W piątek uczniowie pojawiają się w Hali Sportowej z chorągiewkami w kieszeniach. Nauczyciele przynoszą transparenty zrolowane i zawinięte w papier. Żołnierze SG pokrywają parkiet płatami linoleum i sklejają na rogach taśmą. Powiew Japonii - żartują sobie.

I nagle czują ten powiew na sobie. Reiko Tsuchiya, piękna jak lalka porcelanowa skrzypaczka z grupy Miyazawy, zbiega ze sceny i chce mieć z nimi zdjęcie. Nadstawiają kolana, żeby usiadła, ale nie chce. Pstryka i niknie, a chłopaki czczą ją minutą spontanicznego milczenia.

Iga-san trzyma na zapleczu Centrum Kultury Japońskiej worek z ziarnem i co dzień karmi zmarznięte ptaki na przemyskim rynku. Chciała mieć dom jak arka Noego, pełen zwierząt, ale miłość do Kraju Wiśni na to nie pozwala. Sama wiesza plakaty reklamujące swoje japońskie festiwale i koncert Kazufumiego Miyazawy. Załatwia, jeździ, kupuje, a potem je zupę kminkową. Zwierzęta by przez ten czas umarły.

Iga-san ma misję. Edukowanie kresów wschodnich w wykwintnej kulturze japońskiej ikebany, haiku, origami, sushi i technik parzenia zielonej herbaty. To tragedia siłaczki naszych czasów, fenomen między poświęceniem a naiwnością - orzeka Dariusz-san, przyjaciel Igi i pracownik Centrum. W chwilach zwątpienia Igę Dżochowską nachodzi myśl, że może Przemyśl nie podziela jej delikatnej miłości do wschodów słońca na Okinawie i szemrania ruchu ulicznego w Tokio. Zawsze promuje zjazd szwejkologów i rajd starych samochodów, a wydarzenie rangi światowej jak koncert Miyazawy w Hali Sportowej pozostawia na jej głowie. I jeszcze pocztą pantoflową z zaśnieżonego rynku dochodzi wiadomość, że ludność podejrzewa Igę-san o promocję buddyzmu.

W planie Wrocław, Moskwa i Londyn, ale teraz Przemyśl, Hala Sportowa. Cigarette? - pyta żołnierz Straży Granicznej tokijskiego wirtuoza gitary Hiroshi Takano na zapleczu hali. Hiroshi wysupłuje długimi palcami papierosa z paczki i sięga po ogień. Ale żołnierz kręci głową, że nie, palenie chowa na później w kieszeni munduru. W zeszłym roku Hiroshi nagrał dwie płyty dla największego japońskiego koncernu. Uderza w struny gitary. Dźwięk niesie się pod blaszanym sufitem Hali Sportowej. Dociera do jej końca przetworzony, jakby ktoś uderzył patykiem o wiadro. Akustyka jest tu raczej na studniówki. Po hali gania Shin Miyoshi, producent nagrań, człowiek, który osobiście znał Boba Marleya i wypromował w Japonii muzykę reggae. I cmoka niezadowolony, ale też uśmiecha się do wszystkich i kłania w pas, bo tak go wychowano.

Kolej na Luisa Alberto Valle Molerio, trębacza z Hawany. Młody Luis pojechał do Tokio z czterema braćmi saksofonistami grać w kubańskiej restauracji kubańską muzykę. Poznał Miyazawę i ożenił się z Japonką. Fidel Castro nie czynił mu kłopotu, tylko wypuścił z Kuby legalnie. Może dba o kubańsko-japońskie stosunki? Luis gra parę taktów z Milesa Davisa. Dźwięk trąbki dochodzi na koniec hali, pod zbudowaną z drewna makietę wieży Eiffla. I rozbija się tam jak odpustowy gwizdek.

Ostatni sylwester obchodzony był w Hali Sportowej w Przemyślu po parysku.

W najlepszym hotelu w mieście podczas szwedzkiego śniadania oberkelner bacznie przygląda się twarzom gości i zawartości talerzy. Raczej nie podoba mu się, gdy ktoś dobiera, ale nic nie mówi. Jego obecność działa na polskich gości hotelu tak, jak ma działać - demaskująco. Kosmopolici dobierają sera i pasztetu kilka razy. Piją kilka kaw. W dodatku popełniają wykroczenie, zabierając po bułce na później. Gdyby umieli po polsku, mogliby przeczytać wypisane wołami przed wejściem do jadalni, że zabrania się wynoszenia jedzenia. A także że w razie niezastosowania się do ww. konsument będzie obciążony kosztami suchego prowiantu. Najlepszy hotel w Przemyślu ma swoje filie także w Cape Town i Berlinie.

W piątek wieczorem ustawione pod drabinkami gimnastycznymi ławki Hali Sportowej w Przemyślu zapełniają się widzami. Najbliżej sceny sadowią się vipy. Panowie z samorządu w trzyczęściowych garniturach i eleganckie małżonki. Z tylu sali zasiadają dzieci z podstawówek i na trzy, cztery wyjmują własnoręcznie zrobione japońskie chorągiewki. Górne rzędy rozwijają transparenty. Lewą stroną idą w szyku żołnierze. Zajmują miejsca i na rozkaz dowódcy zdejmują wywatowane zimowe kurtki. Wieszają je na drabinkach, nad swoimi głowami. Przybywa starsza młodzież szkolna. Bilety w Przemyślu są po 15 zł, 4 razy taniej niż w Paryżu i 7 razy taniej niż w Londynie. Iga-san zapowiada Miyazawę. Gasną światła, ale nie gaśnie gwar jak na dworcu. Bawi się tylko kilkadziesiąt osób blisko sceny. Widać, że nie przyszli w ciemno. Uważnie słuchają vipy. A kilkuset widzów w tyle hali nawołuje się. Rozmawia przez komórki. Idzie do sklepu i wraca. Idzie na fajkę i wraca śmierdząc dymem. Pali ukrywając papierosa w rękawie. Podpala wyrwane z zeszytu kartki. Gra w berka pod wieżą Eiffla. Pije oranżadę rozcieńczoną czymś mocnym i zapada w stupor.

Grupa Miyazawy daje świetny koncert. Znika za kulisami kokietując publiczność możliwością bisów. Ale na hali już trzeszczą ławki, żołnierze sprawnie wykonują operację opuszczenia pomieszczenia. Japońscy kamerzyści odkładają narzędzia pracy i sami zaczynają klaskać. To ludzie też klaszczą i zespół wychodzi na bisy.

W piątek, w nocy, Miyazawa-san i jego muzycy jedzą żurek w chlebie na pięterku Hali Sportowej. Wita ich wiceprezydent-san dziękując, że obok Londynu i Paryża wybrali Przemyśl. Wiceprezydent, jako były sportowiec II-ligowego klubu Czuwaj, reflektuje się, że ostatnio widział w mieście tak liczną reprezentację Japonii w 1979 r. Wtedy chodziło o mecz siatkówki.

W poniedziałek na przemyskiej stronie internetowej pojawia się króciutka recenzja koncertu pochodząca od pana Roberta, menedżera hali: "Około 800 osób żywiołowo reagującej młodzieży, którą wokaliści rozpalili do czerwoności. Opinie wśród widzów są jednakowe - każdy jest zachwycony".

"Polityka" 26 lutego 2005

Zobacz również